Magiczna Siquijor Island

Bohaterowie: Adrian, Ada, Martyna, Bogna, Krzyżoś

Sceneria: typowa, filipińska wioska (Oslob), jedna ulica, szkoła i centrum nurkowe…

Miejsce akcji: główna (jedyna) ulica

Bogna: Przepraszam, jak dostać się do portu na wyspę Negros?

Przechodzień 1: (macha ręką i unosi brwi w bliżej nieokreślonym kierunku)

Przechodzień 2: (wymienia jakąś mało zrozumiałą nazwę i macha ręką)

Zbiegowisko dzieci pokazujących gest ‘guapa’(piękna)

 

Tak oto zaczyna się nasza podróż na magiczną wyspę Siquijor. Wyprawa, dzięki której w rankingu odwiedzonych wysp, możemy podnieść się na kolejny poziom. Do tej pory byliśmy na wyspach: Luzon, Bohol, Panglao, Cebu, Mindoro, Boracay, Pamilacan, Palawan (i małe wysepki w około).

Wycieczka rozpoczęła się skoro świt (dosłownie!). Mając jeszcze rozwiane, mokre włosy, przed oczami wspomnienie rozdziawionych paszczy rekinów wielorybich i mrowienie w okolicach smyrnięcia przez ich płetwę, łapiemy jeepneya. Znając lokalną (nie turystyczną) stawkę za przejazd, ku zdziwieniu, ale też rozbawieniu kierowcy, płacimy po 8P i ruszamy do Santander (miejscowość portowa). Następnie promem do Negros – kolejna wyspa – checked! Nasz plan obejmował zwiedzanie portowego miasta Dumaguete, znalezienie tam pralni i noclegu, aby z samego rana odpłynąć na Siquijor. Ponieważ jesteśmy na Filipinach już jakiś czas, wiemy doskonale, że IT DEPENDS. Nasz plan zmienił się po szybkiej wizycie w centrum turystycznym – powoli zostaję ich fanką, bo są naprawdę pomocni.  Jeśli czegoś nie wiedzą- to albo się dowiedzą albo powiedzą, że nie wiedzą zamiast podawać nam losowe informacje;) (w przeciwieństwie do lokalsów;)). Decyzja zapada – szybko zwiedzamy najważniejsze punkty i jeszcze tego samego dnia, bez dalszej zwłoki, ruszamy dalej. Zmęczeni szybkim tempem i gorącym słońcem postanowiliśmy najpierw zaczerpnąć oddechu w McDonaldzie. Planowana krótka chwila zamieniła się w 1, 5 h postój (Asia znalazła nowe zastosowanie naszego niezniszczalnego przewodnika – podręczna poduszka;)). Dalej już poszło sprawnie: zaliczyliśmy spacer portową promenadą oraz wizytę w katedrze. Za kolejny punkt naszego city-tour obraliśmy Muzeum Antropologiczne. Trafiliśmy do niego w czasie przerwy na lunch, więc czekanie wykorzystaliśmy na to, co wychodzi nam najlepiej – rozbicie koczowiska! Trawnik w mgnieniu oka pokrył się wciąż mokrymi ręcznikami i strojami kąpielowymi. Teren zaznaczony.

15 minut oczekiwania – nie doczekaliśmy się nikogo, kto mógłby otworzyć nam muzeum – więc zmieniamy plany: (podobno zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia :P) następny prom do Siquijor odpływa za godzinę!

Do brzegu dobiliśmy wraz z zachodem słońca. Siquijor opisywana jest, jako jedno z magicznych, nawet dla Filipińczyków, miejsc. Ta niewielka wyspa (72 km2), położona na wschód od Negros, urzekła nas bogactwem fauny i flory, a przede wszystkim swoją nieskazitelnością i czystością. Zastaliśmy tam niespodziewany spokój i ciszę – szansę na chwilę relaksu przed półtora miesięcznym pobytem w głośnej i zanieczyszczonej Manili.

Po przyjeździe udało się nam wykupić niebanalną usługę: objazd trycyklem w poszukiwaniu miejsca noclegowego wraz z wypożyczeniem motorów na kolejny dzień i dowóz na prom w niedzielę rano. Na satysfakcjonujące nas miejsce trafiliśmy już za drugim podejściem! Poranek powitał nas pięknym widokiem z okna – wprost na morze, palmy i prywatny klif. W promieniach słońca woda iskrzyła się i wydawało się jakby była pokryta milionem diamentów. To całkiem zabawne, biorąc pod uwagę, że noc spędziliśmy w miejscu o nazwie Diamond de Siquijor, Beach House. Ale był to dopiero początek pięknych widoków w dniu dzisiejszym. Plan: objechać wyspę na wypożyczonych motorach, zobaczyć tyle ile się da! Po krótkiej lekcji panowania nad skuterem wyruszamy na zachód. Odnośnie nauki jazdy na motorze zdania wciąż są podzielone – dla niektórych to jak jazda na rowerze, dla innych to porównanie mogło skończyć się nieprzyjemnie….Wyjazd – wcześnie rano. W składzie: Ada i Krzyżoś na przedzie, zaraz za nimi Martyna i Adrian z Bogną zamykający kolumnę – ruszyliśmy przed siebie. Naszym pierwszym postojem okazało się miasto Larena, w którym to skusiliśmy się na proste śniadanie w postaci słodkich bułek, bananów i zimnego napoju. Byliśmy zaskoczeni szybkością pokonanego dystansu i zdezorientowani brakiem tablic z kierunkami. W temacie właściwej drogi, niezastąpieni okazali się lokalni mieszkańcy, którzy z zapałem udzieli nam cennych wskazówek na dalszą podróż.

Jechaliśmy z zapartym tchem z powodu pędu powietrza, stromych podjazdów, ostrych zakrętów, ale głównie z powodu fenomenalnych widoków kryjących się za każdym z nich. Ciężko je opisać, ale pierwsze, co cisnęło nam się na usta to „WOOOOOOW!! A patrzcie tam! I Tam!” W skrócie- Woda, Góry, Las. Ale nie zwykła Woda – ta, ma kolor bezgłębnego turkusu i granatu, fale zamieniają się w pnące się do góry chmury kończące się gdzieś wysoko na niebie i przykrywające Góry – wzniesienia nieodkryte, niewydeptane, spokojne – nawet w obliczu palącego słońca czy silnych wiatrów. A to wszystko porośnięte gęstym Lasem sprawiającym wrażenie nie do przejścia. To, co zachwyca patrząc na tutejsze rośliny to kolory. Nie miałam pojęcia, że zielony może być bardzo… zielony. Zielone pola ryżowe, liście wszechobecnych palm, łodygi bananowców i wiele innych nieznanych nam gatunków.

Nasza trasa przebiegała przez zaznaczone na mapie miejsca, pierwszym z nich było Sanktuarium Motyli. Podobno można było znaleźć tam aż 20 rodzajów motyli. Nam najbardziej podobały się wyrzeźbione w kokosowych skorupach małe ptaszki. Cóż… Motylarnia na Palawanie zrobiła na nas zdecydowanie lepsze wrażenie. Po długiej, pnącej się pod górę drodze, świetną nagrodą dla dzielnych kierowców i odważnych pasażerów, był przystanek przy Cambugahay Falls. Takiego miejsca nie spodziewało się żadne z nas! Jasna, turkusowa woda, 4 piętra kaskad miękko spadającej wody, otaczająca nas dżungla. Zdecydowanie nr 1 wśród dotychczas odwiedzonych wodospadów. Ciężko było wyjść z naturalnych basenów słodkiej wody, jednak zdecydowaliśmy się poświęcić chwilę na krótki spacer dżunglą. Nie żałowaliśmy tej decyzji, bo z każdym krokiem (czy to w trampkach, sandałach, czy na boso) wodospady zachwycały nas coraz bardziej! Wszystko co dobre, szybko się kończy, więc po kilku brawurowych skokach Adriana do wody, ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem było miasto Lazi. Zatrzymaliśmy się z zamiarem zwiedzenia San Isidor Church and Convent. Na spotkanie wybiegła nam miejscowa SZAMANKA. Właściwie, to ona tak twierdziła, ale jestem w stanie w to uwierzyć :P. Ta 74-letnia kobieta, z wigorem i energią mogłaby zawstydzić niejedno z nas! Śpiewając piosenki swojej młodości, oprowadziła nas po kościele, jak się okazało, rzadko otwieranego dla turystów, z powodu wielu kradzieży kościelnego wyposażenia. Miło było zobaczyć kogoś, kto w Kościele zachowywał się pogodnie i radośnie, nie wahał się roześmiać w głos, czy pożartować („Przez te kradzieże zostałam jedynym zabytkiem w kościele.”) Po drugiej stronie ulicy znajduje się klasztor, w którym obecnie jest wykorzystywany przez szkołę oraz mieści przykościelne muzeum. Obie budowle są objęte specjalną ochroną ze względu na swoją unikatowość zarówno architektoniczną jak i historyczną. Po lunchu w porcie i spotkaniu seniorów (żywcem wyjętych ze starych filmów o Cubie) nadszedł czas na dalszą podróż. W pełnym słońcu doceniliśmy jeszcze bardziej jazdę na motorze mogąc poczuć na sobie orzeźwiający pęd powietrza.

Ostatnim punktem programu miła być legendarna wioska uzdrowicieli – wraz ze zmniejszającą się liczbą kilometrów narastało w nas napięcie związane z niepewnością, co może nas tam spotkać i czego mamy się spodziewać. Cóż, żadne z nas nie było gotowe na taki widok … Betonowana chatka na lekkim wzniesieniu kilka metrów od drogi, a na płocie przyklejona kartka z koślawym odręcznym napisem LOCAL HEALERS … Żeby długo nie zastanawiać się czy śmiać się, czy może płakać, obraliśmy nowy kierunek – Mt. Bandilaan. Najwyższe wzniesienie Siquijor mające 628 metrów było idealne, aby zwieńczyć naszą przygodę. Ustawiona na szczycie wieża widokowa raz jeszcze uświadomiła nam piękno wyspy i potwierdziła dokonanie idealnego wyboru. Walcząc z czasem i nadciągającym zmrokiem, z rozwianymi włosami i głową pełną widoków, powróciliśmy do naszej Nipa chaty.

Wieczór upłynął nam miło pod hasłem „Maligayang Kaarawan Asia!”, jednak zmęczenie wzięło górę i choć była to najkrótsza impreza urodzinowa (sen zmorzył nas jeszcze przed północą) i tak zaliczamy ją do udanej!

Niedziela znów rozpoczęła się dla nas jeszcze przed brzaskiem.  Pierwszy prom odpływał o 5:30, dzięki czemu wschód słońca mogliśmy podziwiać tuż nad brzegiem morza. Do Cebu dotarliśmy około południa. Po wspólnym zwiedzaniu fortu (i zaliczeniu kolejnych żartów przewodnika), Katedry i Krzyża Magellana nasze drogi się rozeszły w celu zadbania o indywidualne potrzeby. W przypadku Ady i Adriana był to masaż, natomiast Bogna, Martyna i Krzyżoś napełniły swoje brzuchy. Kolejna, już tradycyjna, drzemka Asi w McDonaldzie stała się faktem. Na lotnisku, nasza filipińska ekipa spotyka się razem – jak miło zobaczyć całą grupę pełną nowej energii. W końcu jesteśmy na półmetku naszego projektu…

Bogna i Krzyżoś

DSC_1363 DSC_1370 DSC_1379 DSC_1290 4 DSC_1293 DSC_1300 DSC_1305 DSC_1337