Laguna

Jutro z samego rana wyjeżdżamy nad jezioro o pięknej nazwie Laguna, Przez tydzień będziemy mieszkać u filipińskich rodzin w parach. Razem z nimi jeść, spać i pracować. Każda para ma zaplanowaną inną pracę – w szkole (malowanie murali, remontowanie dachu, sprzątanie, przycinanie trawy), na ulicy (malowanie znaków drogowych), w szpitalu (pomaganie personelowi medycznemu w wizytach domowych i podczas tygodnia karmienia piersią). Na zakończenie tygodnia nasza goszcząca organizacja przygotowała dla nas wyprawę na farmę, gdzie z lokalną społecznością przygotujemy Pagoda Festival. Także do zobaczenia za tydzień! Howk!

Asia

PS resztę notek uzupełnimy po powrocie 🙂

A tymczasem świętujemy urodziny Marleny – rocznej wolontariuszki.

Sto lat Marlena!

 

Magandang hapon!

Po powrocie z naszych kolejnych wakacji – a raczej podróży służbowej do Hong Kongu, której celem było przedłużenie naszej wizy czekały na nas kolejne wolontariacie aktywności.

Pierwsze zajęcia dotyczyły kultury filipińskiej jej dziedzictwa kulturowego, które zamieniły się w porównywanie wartości prezentowanych przez Filipińczyków z tymi które kształcimy wśród naszych harcerzy. Natomiast drugie ….

TAGALOG, TAGALOG, NASZ PIĘKNY TAGALOG. Uczyliśmy się pilnie języka. Lekcji nie omijaliśmy, odrabialiśmy zadania domowe i duuużo śpiewaliśmy (na filmiku „śpiewamy” o naszym domu i warzywach jakie rosną dookoła). Mieliśmy wspaniałe i wyrozumiałe dwie nauczycielki. Uwielbialiśmy je jeszcze zanim przyniosły nam na zajęcia jedzenie 😉 Kurs języka zakończył się egzaminem, zdaliśmy wszyscy, a Adrian najsłabiej. Teraz potrafimy już w tagalog zrobić zakupy, wymienić mnóstwo zwierząt (w tym pieczoną świnię), wyznać miłość i powiedzieć, że Emila jest gruba. Kita tayo!

Binibini Karolina &Krzyżoś

 DSC09318 DSC09242 DSC09237 DSC08437 DSC08435

DSCN2410 DSCN2405 DSCN2409

🙂

Transport – komunikacja

Na Filipinach nie istnieje publiczna komunikacja zbiorowa. Tutaj wszystko oparte jest na prywaciarzach.

Jeepneye – to wydłużony jeep z dwoma ławeczkami w środku . Jeepneye jeżdżą w większych miastach, pomiędzy miastami, w sumie to wszędzie. Zatrzymują się na zamachnięcie ręką, chyba, że jesteś w Manili to musisz dojść na przystanek. Jeżeli chcesz wysiąść potrzebna Ci moneta, którą uderzysz w rurkę dwukrotnie i to będzie znak dla kierowcy do zatrzymania pojazdu. Można oczywiście zrobić to słownie używając zwrotu „Para po” ale to już nie jest takie zabawne. Za jeepneye, jak za każdy inny środek transportu należy zapłacić, od 8 do 10 peso w zależności od trasy. Płatność następuje w dwojaki sposób, jeżeli w jeepneyu jest naganiacz to płacimy jemu, jeżeli go nie ma pieniądze wędrują do kierowcy. Tak wędrują, przez wszystkich ludzi siedzących na ławeczce.  Usadzanie pasażerów to również nowość, siadamy od drzwi zajmując kolejne miejsca w kierunku kierowcy, także jeżeli wsiadasz ostatni przeciskasz się przez wszystkich w środku. Jeżeli nie ma miejsc to możesz wcisnąć się pomiędzy kogoś i przesuwając ludzi zrobi się miejsce dla ciebie.  Podróż jeepneyem to niezapomniane doświadczenie, w szczególności jeżeli nie ma miejsc w środku, wtedy zajmuje się miejsca na dachu (jedynie w Manili jest to zakazane). Pojemność jeepneya to 30 osób w środku. Choć może zmieścić się więcej.

DSCN3768 OLYMPUS DIGITAL CAMERA DSC_0063

DSC06020

Trycykl – to trzykołowe motocykle z budą nad trzecim kołem. Trycykle jeżdżą na mniejszych trasach, pomiędzy poszczególnymi dzielnicami, ulicami w obrębie miasteczka. W szczególności tam gdzie jeepneye nie mogą dojechać. Cena za przejazd trycyklem uzależniona jest od długości trasy, choć poruszanie się w obrębie jednego miasta jest stawką zryczałtowaną  (od 9 d 30 peso). Uwaga! Dla białych turystów ceny są wyższe i trzeba się targować! Do trycykla wsiedliśmy najwięcej w 9 osób (ale 3 osoby jechały na dachu). Największe doświadczenie z trycyklami ma Basia, która w Victori stała się bohaterką trycyklową.

??????????????????????????????? DSC07819 DSC_0003

Busy i autobusy – kursujące na dłuższych trasach. Zatrzymują się również na zawezwanie pasażera lub zamachanie ręką lub uderzenie monetą. Są to autobusy rozmiarów europejskich tylko zamiast 2 siedzeń mają 3, tak więc zmieści się o 1/3 ludzi więcej. My na 3 siedzeniach z trudem dajemy sobie radę. Ceny też są różne w zależności od długości trasy, ale można prosić o zniżki. Warto podkreślić, że autobusy są bardzo powolne, przez zatrzymywanie się co chwilę, bo ktoś wsiada lub wysiada. Kierowca potrafi zatrzymywać się co 10 metrów, żeby wysadzić kolejnych ludzi pod domem. Trasa 200 km to ok. 5 godzin jazdy i cena 200 peso.

Kraboty – są to łódki z dodatkowymi płozami, pływają przeważnie z większej wyspy na okoliczne mniejsze wysepki, są też łodziami do połowu ryb. Kiedy mieszkasz na małej wyspie, taki krabot zastępuje Ci samochód. Pływanie krabotami jest bardzo przyjemne i dosyć szybkie. Koszt rejsu godzinnego to od 50 do 100 peso.

DSC_0155 DSC_0092

Promy i statki – obsługują głownie rejsy dalekobieżne, są wygodne, duże i drogie. Jest ich bardzo wiele, ciężko jest znaleźć w internecie ich rozkład. Wybór promu na środek transportu powiązany jest z mnóstwem opłat, jakie trzeba uiścić kierując się na pokład statku – opłata portowa, opłata lokalna …

Samoloty – z racji tego, że Filipiny to kraj wyspiarski, loty samolotami kosztują często mniej niż przepłynięcie się promem, a są szybsze i wygodniejsze. Będąc na Filipinach nalataliśmy się dużo, bo mając kila dni na zwiedzanie szkoda marnować je na transport. Warto podkreślić, że Filipińczycy nie nauczyli się jeszcze używać klimatyzacji, więc idąc na lotnisko, koniecznie trzeba mieć ze sobą bluzę, skarpetki, chustkę lub prześcieradło do owinięcia się. W samolotach zimne powietrze można zobaczyć, a stewardessy nie rozumieją próśb o zmniejszenie klimatyzacji.

Pociągi – dostępne są tylko w Manili, mają 3 linie i łączą ze sobą centra handlowe. Jeżdżą szybciej niż cokolwiek innego, bo nie stoją w korkach. Nowością dla nas były wagony dla kobiet i oddzielnie dla mężczyzn. My i tak zawsze w wagonach jesteśmy atrakcją. Przejazd pociągiem kosztuje od 10 do 20 peso, w zależności od długości przejazdu. Często jest trudno się zmieścić do pierwszego nadjeżdżającego pociągu, bo jest on oblegany przez tłumy Filipińczyków. Pociągi te przypominają bardziej nasze warszawskie metro niż pociąg.

Taxi –białe albo żółte samochody, przejazd taksówką to ok. 17 peso za kilometr, nie za drogo ale doświadczenie warte swojej ceny. Nikt inny, tak jak kierowcy taksówek nie potrafi wciskać się pomiędzy auta stojące w korkach. Na drogach pomimo wyrysowanych pasów, nikt ich nie przestrzega, więc na drodze 3 pasmowej można zobaczyć 5 aut stojących obok siebie i nikogo to nie dziwi.

Środków transportu jest wiele do wyboru, dla nas jest to część kultury filipińskiej, w pojazdach można też poobserwować ludzi, choć częściej to my jesteśmy obserwowani przez nich.

Asia

DSC_0051

Magiczna Siquijor Island

Bohaterowie: Adrian, Ada, Martyna, Bogna, Krzyżoś

Sceneria: typowa, filipińska wioska (Oslob), jedna ulica, szkoła i centrum nurkowe…

Miejsce akcji: główna (jedyna) ulica

Bogna: Przepraszam, jak dostać się do portu na wyspę Negros?

Przechodzień 1: (macha ręką i unosi brwi w bliżej nieokreślonym kierunku)

Przechodzień 2: (wymienia jakąś mało zrozumiałą nazwę i macha ręką)

Zbiegowisko dzieci pokazujących gest ‘guapa’(piękna)

 

Tak oto zaczyna się nasza podróż na magiczną wyspę Siquijor. Wyprawa, dzięki której w rankingu odwiedzonych wysp, możemy podnieść się na kolejny poziom. Do tej pory byliśmy na wyspach: Luzon, Bohol, Panglao, Cebu, Mindoro, Boracay, Pamilacan, Palawan (i małe wysepki w około).

Wycieczka rozpoczęła się skoro świt (dosłownie!). Mając jeszcze rozwiane, mokre włosy, przed oczami wspomnienie rozdziawionych paszczy rekinów wielorybich i mrowienie w okolicach smyrnięcia przez ich płetwę, łapiemy jeepneya. Znając lokalną (nie turystyczną) stawkę za przejazd, ku zdziwieniu, ale też rozbawieniu kierowcy, płacimy po 8P i ruszamy do Santander (miejscowość portowa). Następnie promem do Negros – kolejna wyspa – checked! Nasz plan obejmował zwiedzanie portowego miasta Dumaguete, znalezienie tam pralni i noclegu, aby z samego rana odpłynąć na Siquijor. Ponieważ jesteśmy na Filipinach już jakiś czas, wiemy doskonale, że IT DEPENDS. Nasz plan zmienił się po szybkiej wizycie w centrum turystycznym – powoli zostaję ich fanką, bo są naprawdę pomocni.  Jeśli czegoś nie wiedzą- to albo się dowiedzą albo powiedzą, że nie wiedzą zamiast podawać nam losowe informacje;) (w przeciwieństwie do lokalsów;)). Decyzja zapada – szybko zwiedzamy najważniejsze punkty i jeszcze tego samego dnia, bez dalszej zwłoki, ruszamy dalej. Zmęczeni szybkim tempem i gorącym słońcem postanowiliśmy najpierw zaczerpnąć oddechu w McDonaldzie. Planowana krótka chwila zamieniła się w 1, 5 h postój (Asia znalazła nowe zastosowanie naszego niezniszczalnego przewodnika – podręczna poduszka;)). Dalej już poszło sprawnie: zaliczyliśmy spacer portową promenadą oraz wizytę w katedrze. Za kolejny punkt naszego city-tour obraliśmy Muzeum Antropologiczne. Trafiliśmy do niego w czasie przerwy na lunch, więc czekanie wykorzystaliśmy na to, co wychodzi nam najlepiej – rozbicie koczowiska! Trawnik w mgnieniu oka pokrył się wciąż mokrymi ręcznikami i strojami kąpielowymi. Teren zaznaczony.

15 minut oczekiwania – nie doczekaliśmy się nikogo, kto mógłby otworzyć nam muzeum – więc zmieniamy plany: (podobno zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia :P) następny prom do Siquijor odpływa za godzinę!

Do brzegu dobiliśmy wraz z zachodem słońca. Siquijor opisywana jest, jako jedno z magicznych, nawet dla Filipińczyków, miejsc. Ta niewielka wyspa (72 km2), położona na wschód od Negros, urzekła nas bogactwem fauny i flory, a przede wszystkim swoją nieskazitelnością i czystością. Zastaliśmy tam niespodziewany spokój i ciszę – szansę na chwilę relaksu przed półtora miesięcznym pobytem w głośnej i zanieczyszczonej Manili.

Po przyjeździe udało się nam wykupić niebanalną usługę: objazd trycyklem w poszukiwaniu miejsca noclegowego wraz z wypożyczeniem motorów na kolejny dzień i dowóz na prom w niedzielę rano. Na satysfakcjonujące nas miejsce trafiliśmy już za drugim podejściem! Poranek powitał nas pięknym widokiem z okna – wprost na morze, palmy i prywatny klif. W promieniach słońca woda iskrzyła się i wydawało się jakby była pokryta milionem diamentów. To całkiem zabawne, biorąc pod uwagę, że noc spędziliśmy w miejscu o nazwie Diamond de Siquijor, Beach House. Ale był to dopiero początek pięknych widoków w dniu dzisiejszym. Plan: objechać wyspę na wypożyczonych motorach, zobaczyć tyle ile się da! Po krótkiej lekcji panowania nad skuterem wyruszamy na zachód. Odnośnie nauki jazdy na motorze zdania wciąż są podzielone – dla niektórych to jak jazda na rowerze, dla innych to porównanie mogło skończyć się nieprzyjemnie….Wyjazd – wcześnie rano. W składzie: Ada i Krzyżoś na przedzie, zaraz za nimi Martyna i Adrian z Bogną zamykający kolumnę – ruszyliśmy przed siebie. Naszym pierwszym postojem okazało się miasto Larena, w którym to skusiliśmy się na proste śniadanie w postaci słodkich bułek, bananów i zimnego napoju. Byliśmy zaskoczeni szybkością pokonanego dystansu i zdezorientowani brakiem tablic z kierunkami. W temacie właściwej drogi, niezastąpieni okazali się lokalni mieszkańcy, którzy z zapałem udzieli nam cennych wskazówek na dalszą podróż.

Jechaliśmy z zapartym tchem z powodu pędu powietrza, stromych podjazdów, ostrych zakrętów, ale głównie z powodu fenomenalnych widoków kryjących się za każdym z nich. Ciężko je opisać, ale pierwsze, co cisnęło nam się na usta to „WOOOOOOW!! A patrzcie tam! I Tam!” W skrócie- Woda, Góry, Las. Ale nie zwykła Woda – ta, ma kolor bezgłębnego turkusu i granatu, fale zamieniają się w pnące się do góry chmury kończące się gdzieś wysoko na niebie i przykrywające Góry – wzniesienia nieodkryte, niewydeptane, spokojne – nawet w obliczu palącego słońca czy silnych wiatrów. A to wszystko porośnięte gęstym Lasem sprawiającym wrażenie nie do przejścia. To, co zachwyca patrząc na tutejsze rośliny to kolory. Nie miałam pojęcia, że zielony może być bardzo… zielony. Zielone pola ryżowe, liście wszechobecnych palm, łodygi bananowców i wiele innych nieznanych nam gatunków.

Nasza trasa przebiegała przez zaznaczone na mapie miejsca, pierwszym z nich było Sanktuarium Motyli. Podobno można było znaleźć tam aż 20 rodzajów motyli. Nam najbardziej podobały się wyrzeźbione w kokosowych skorupach małe ptaszki. Cóż… Motylarnia na Palawanie zrobiła na nas zdecydowanie lepsze wrażenie. Po długiej, pnącej się pod górę drodze, świetną nagrodą dla dzielnych kierowców i odważnych pasażerów, był przystanek przy Cambugahay Falls. Takiego miejsca nie spodziewało się żadne z nas! Jasna, turkusowa woda, 4 piętra kaskad miękko spadającej wody, otaczająca nas dżungla. Zdecydowanie nr 1 wśród dotychczas odwiedzonych wodospadów. Ciężko było wyjść z naturalnych basenów słodkiej wody, jednak zdecydowaliśmy się poświęcić chwilę na krótki spacer dżunglą. Nie żałowaliśmy tej decyzji, bo z każdym krokiem (czy to w trampkach, sandałach, czy na boso) wodospady zachwycały nas coraz bardziej! Wszystko co dobre, szybko się kończy, więc po kilku brawurowych skokach Adriana do wody, ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem było miasto Lazi. Zatrzymaliśmy się z zamiarem zwiedzenia San Isidor Church and Convent. Na spotkanie wybiegła nam miejscowa SZAMANKA. Właściwie, to ona tak twierdziła, ale jestem w stanie w to uwierzyć :P. Ta 74-letnia kobieta, z wigorem i energią mogłaby zawstydzić niejedno z nas! Śpiewając piosenki swojej młodości, oprowadziła nas po kościele, jak się okazało, rzadko otwieranego dla turystów, z powodu wielu kradzieży kościelnego wyposażenia. Miło było zobaczyć kogoś, kto w Kościele zachowywał się pogodnie i radośnie, nie wahał się roześmiać w głos, czy pożartować („Przez te kradzieże zostałam jedynym zabytkiem w kościele.”) Po drugiej stronie ulicy znajduje się klasztor, w którym obecnie jest wykorzystywany przez szkołę oraz mieści przykościelne muzeum. Obie budowle są objęte specjalną ochroną ze względu na swoją unikatowość zarówno architektoniczną jak i historyczną. Po lunchu w porcie i spotkaniu seniorów (żywcem wyjętych ze starych filmów o Cubie) nadszedł czas na dalszą podróż. W pełnym słońcu doceniliśmy jeszcze bardziej jazdę na motorze mogąc poczuć na sobie orzeźwiający pęd powietrza.

Ostatnim punktem programu miła być legendarna wioska uzdrowicieli – wraz ze zmniejszającą się liczbą kilometrów narastało w nas napięcie związane z niepewnością, co może nas tam spotkać i czego mamy się spodziewać. Cóż, żadne z nas nie było gotowe na taki widok … Betonowana chatka na lekkim wzniesieniu kilka metrów od drogi, a na płocie przyklejona kartka z koślawym odręcznym napisem LOCAL HEALERS … Żeby długo nie zastanawiać się czy śmiać się, czy może płakać, obraliśmy nowy kierunek – Mt. Bandilaan. Najwyższe wzniesienie Siquijor mające 628 metrów było idealne, aby zwieńczyć naszą przygodę. Ustawiona na szczycie wieża widokowa raz jeszcze uświadomiła nam piękno wyspy i potwierdziła dokonanie idealnego wyboru. Walcząc z czasem i nadciągającym zmrokiem, z rozwianymi włosami i głową pełną widoków, powróciliśmy do naszej Nipa chaty.

Wieczór upłynął nam miło pod hasłem „Maligayang Kaarawan Asia!”, jednak zmęczenie wzięło górę i choć była to najkrótsza impreza urodzinowa (sen zmorzył nas jeszcze przed północą) i tak zaliczamy ją do udanej!

Niedziela znów rozpoczęła się dla nas jeszcze przed brzaskiem.  Pierwszy prom odpływał o 5:30, dzięki czemu wschód słońca mogliśmy podziwiać tuż nad brzegiem morza. Do Cebu dotarliśmy około południa. Po wspólnym zwiedzaniu fortu (i zaliczeniu kolejnych żartów przewodnika), Katedry i Krzyża Magellana nasze drogi się rozeszły w celu zadbania o indywidualne potrzeby. W przypadku Ady i Adriana był to masaż, natomiast Bogna, Martyna i Krzyżoś napełniły swoje brzuchy. Kolejna, już tradycyjna, drzemka Asi w McDonaldzie stała się faktem. Na lotnisku, nasza filipińska ekipa spotyka się razem – jak miło zobaczyć całą grupę pełną nowej energii. W końcu jesteśmy na półmetku naszego projektu…

Bogna i Krzyżoś

DSC_1363 DSC_1370 DSC_1379 DSC_1290 4 DSC_1293 DSC_1300 DSC_1305 DSC_1337

APO

Plan był taki, że odłączamy się od reszty grupy <ja, Em i Dukiel> w Oslob i ….dalszego planu nie ma. Metodą palca i mapy albo tego co akurat zauważymy wybrałyśmy wyspę Apo. Jest to miejsce niedaleko Negros, które na mapie zaznaczone jest liczbą, bo generalnie go nie widać. W przewodniku jego opis nie zajął nawet strony. Wiedziałyśmy tyle, że jest to mała wulkaniczna wyspa, słynąca oczywiście z raf i co było nowością MASYWNYCH ŻÓŁWI. Żółwie nas przekonały, założyłyśmy, że nieważne co się stanie musimy dotrzeć na Apo. Z grupą nazwaną na cześć organizatorki wycieczki, czyli z grupą Asi Krzyżosiak dotarliśmy rankiem do Domageti po czym rozstałyśmy się z nimi na następne 3 dni… bez mapy, bez przewodnika, bez nikogo, kto zwykle planuje zwiedzanie- ruszyłyśmy w dalszą drogę. Na Filipinach wystarczy znać tylko cel podróży, więc już dwie wyspy wcześniej wsiadając do pierwszego jeepneya krzyczałyśmy APO. Po przeprawie jeepneyem, statkiem, jeepnejem x3 i krabotem dotarłyśmy na miejsce. Porównać je można do Pamilacan ze względu na turkusowy kolor wody, rafy i brak prądu w niektórych godzinach i oczywiście świeżej, słodkiej wody. Zatrzymałyśmy się w  miejscu, którego nazwa niejako nas prześladuje- Liberty. Naszą sypialnią było dormitorium, do którego droga każdorazowo prowadziła przez kuchnię. Postanowiłyśmy, że te 3 dni poświęcamy na odpoczynek od wszystkiego, co nie do końca zrealizowałyśmy, bo już następnego dnia o 8 rano w pełnym wyposażeniu <Em już wie, że pianka S to nie jej rozmiar> nurkowałyśmy w poszukiwaniu żółwi. W sumie to nie musiałyśmy ich szukać, bo potykałyśmy się o nie w wodzie, a Dukiel już wie, że żółwie nie mają pazurów. Resztę naszego dnia poświęciłyśmy na eksplorowanie wyspy i  zabawy z żółwiami -mianowicie one uciekają, a my je gonimy. Ostatni nasz dzień na Apo też zaczął się wcześniej, bo już o 9 byłyśmy na mszy, co nastąpiło po wejściu na latarnię i zjedzeniu symbolicznego śniadania-  pomidora, bo tylko to zostawiły nam mrówki, nie oszczędzając nawet ryżu podwieszonego pod sufitem. Cała wyspa generalnie składała się z dwóch wzgórz i dżungli niewiarygodnie wysokich palm. Rafa niesamowita, chociaż w dużej mierze zniszczona przez zeszłoroczny tajfun. Jedno z miejsc było naprawdę smutnym cmentarzem korali, a i wśród żywych znalazłyśmy smutnego : c Bardzo dużo naszych wspomnień pozostaje na Apo, zdjęcia żółwi jeszcze się pojawią, jak tylko je dostaniemy. Dodam tylko, że wracałyśmy z uchodźcami na łodzi przykrytej plandeką, za to trochę taniej. Podsumowując była to wycieczka pełna żółwi, widoków jak z fototapety i mrówek, ale na pewno NAJLEPSZA ZE WSZYSTKICH, NIEZALEŻNIE OD TEGO CO NAPISZĄ INNI.

APO <333333333

Basia

SAM_0979 SAM_0875 SAM_0891 SAM_0893 SAM_1009 SAM_1027

Whale Sharks i Malapascua

Po pobycie na Palawanie nadszedł czas na wyjazd na Cebu (wyspę o długości 217 km i szerokości 32km, położoną w środkowej części Filipin). Wspólnie podjęliśmy decyzję o podzieleniu się na kilka grup i o odkrywaniu walorów wyspy w mniejszych gronach. Mimo to, pierwszym punktem programu każdej ekipy okazał się Oslob i słynne już Whale Sharki. Po krótkich zakupach w mieście Cebu wyruszyliśmy w 3 godzinną podróż do Oslob. Jechaliśmy typowo azjatyckim autobusem: bez klimatyzacji, z otwartymi na oścież oknami oraz z przewidzianymi w jednym rzędzie pięcioma siedzeniami. Podczas podróży miejsce miał mały  incydent: ze względu na wiatr wewnątrz pojazdu Karola, Emila i Asia postanowiły zamknąć znajdujące się przy ich siedzeniach okno. Mimo wielu prób okazało się to niewykonalne, w związku z czym poprosiły o pomoc pracownika firmy przewozowej. Po jego interwencji felerne okno nadal pozostało otwarte, natomiast stłukła się osadzona wewnątrz niego szyba. Przy próbach zamknięcia pomagali również rdzenni pasażerowie, którzy nie omieszkali zarejestrować całej sytuacji i nas na swoich telefonach komórkowych i aparatach.

Gdy ciemną nocą dotarliśmy do naszego celu podróży, jeden z lokalnych mieszkańców, jadący uprzednio z nami autobusem, zaprowadził nas do miejsca naszego zakwaterowania – gdzie po krótkich negocjacjach cenowych udaliśmy się na spoczynek. Bowiem następnego dnia już przed 6 rano zebraliśmy na pobliskiej plaży, skąd wypłynęliśmy w poszukiwaniu naszych rekinów wielorybich. Dostrzeżenie ich okazało się proste, gdyż nurkowania organizowane są jedynie w czasie karmienia ich przez rybaków. Jeszcze nigdy nie byłam tak wcześnie w wodzie, jednak z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że naprawdę było warto. Olbrzymie, 8 metrowe stworzenia przepływające tuż obok mnie były czymś niesamowitym: piękne, wielkie bestie, którym w ogóle nie przeszkadza twoja obecność.

Po whale sharkach podzieliśmy się na grupy:

1)                 Asia, Aga, Agata

2)                 Bogna, Martyna, Asia, Ada i Adrian

3)                 Karolina, Emila, Basia

Każda eksplorowała inne wyspy, każda miała swój cel wyprawy. Jednocześnie wszyscy na pewno potrzebowaliśmy krótkiego odpoczynku od siebie…

Bezpośrednio po pływaniu z rekinami wielorybimi wyruszyłyśmy do Malapascui z zamiarem zrealizowania 2 nurkowań: na wrakach i z rekinami. Pierwszego dnia nie udało nam się niestety dotrzeć na wyspę z powodu fiesty odbywającej się w miasteczku portowym. Była to wielka uroczystość połączona z pochodem, tańcami, muzyką i uświetlona pokazem sztucznych ogni. Ponadto całe wydarzenie okazało się wspaniałą okazją do handlowania: obok stoisk z gastronomią zakupić można było nowe ubrania, naczynia kuchenne, owoce czy zabawki.  Po minięciu wszystkich, różnokolorowych straganików rozstawionych w całym mieście oraz nieprzeliczonych tłumów ludzi dotarłyśmy do portu, gdzie z powodu późnej pory i panujących już nieprzeniknionych ciemności skorzystać musiałyśmy z jedynej, odnalezionej przez nas oferty noclegu. Zaś wcześnie rano wyruszyłyśmy łodzią do upragnionego celu naszej podróży.

Wysepka okazała się być dosyć mała, przywodząca nieco na myśl Pamilacan. Różnicę stanowiły liczne, ewidentnie przeznaczone dla turystów resorty, restauracje i centra nurkowe oraz nieprzeliczona ilość budzących zachwyt plaż wysypanych drobniutkim, jasnym piaskiem.

Pomimo bardzo niewielkiej liczby turystów, ceny resortów były zdecydowanie wygórowane, co zmusiło nas do obejścia niemal wszystkich ośrodków. Podobnie czasochłonne okazało się zorganizowanie obu, zaplanowanych nurkowań. By obejrzeć polecane we wszystkich przewodnikach zatopione wraki statku oraz rekiny należało zejść na głębokość, osiągnięcia której nie umożliwiał zrealizowany na Pamilacanie kurs nurkowy.  W związku z tym zdecydowałyśmy się na podziwianie mniej malowniczego wraku statku wojskowego, zatopionego torpedami podczas II wojny światowej przez japońską marynarkę. Natomiast by móc podziwiać rekiny, dwie z nas (Aga i Agata) musiały formalnie rozpocząć kolejny kurs nurkowy na poziomie Advance: na nurkowanie wyruszyłyśmy o 4 rano. Wschód słońca, który można było obserwować z łódki płynącej wprost na słońce był pierwszym z magicznych widoków w jakie obfitowała cała nasza ekscytująca wyprawa.  Po chwili paniki w wodzie z wielkimi falami, rozpoczęliśmy pierwszy etap naszego nurkowania: 20m pod wodą pokonywane wzdłuż kotwicznej liny. Następnie podróż wzdłuż dna morskiego w kierunku uskoku i ponownie obniżenie głębokości do 38m. Tam zaś, siedząc spokojnie na półce skalnej obserwowałyśmy pływające tuż przed naszymi oczami rekiny. Było to jednocześnie miejsce ćwiczeń przewidzianych w ramach kursu nurkowego: podwodne rozwiązywanie zadań matematycznych oraz badanie zmian w percepcji barw w zależności od głębokości zanurzenia.

Po pełnym wrażeń nurkowaniu, spakowałyśmy się i udałyśmy się w drogę powrotną.

Podczas pobytu na wyspie poznałyśmy również O`Nila . Nasz nowy kolega wiedział, gdzie leży Polska: „bo pływa na statku”. Umówiliśmy się z nim na imprezę w Manili. Teraz czekamy na zaproszenie.

Agnieszka i Asia

DSCF7703 DSCF7706 DSCF7735 DSCF7740 DSCF7743 DSCF7747 DSCN0125 DSCN0169 DSCN0209

Palawan

Odnośnie naszych dalszych wakacji podjęliśmy jednogłośnie decyzję – Palawan, 5 dni, mnóstwo aktywności.

Wystartowaliśmy z Puerto Princessy. Na liście miejsc do odwiedzenia odhaczyliśmy: warte zobaczenia centrum ratunkowe dla krokodyli, przeciętną motylarnię, tragiczne gorące źródła i najbrzydszą plażę jaką można sobie wyobrazić w tym kraju i uwaga- jedyną jak do tej pory płatną!!! Bardzo szybko zdobyliśmy wiernego przyjaciela i kierowcę w jednym, który czekał pod hotelem i dzwonił do naszego pokoju od 6 rano z ofertą dalszej przejażdżki. Po standardowym już procesie targowania, wyruszyliśmy w kierunku miasta Sabang, czyli w kierunku przygody! Nie przegapiliśmy po drodze okazji do eksplorowania „jaskini, powstałej w samotnie stojącej skale”[1] W kaskach pod kolor oczu lub bluzki przeciskałyśmy się w szczelinach pozornie nie do przeciśnięcia.

Na miejscu w Sabang pokusiliśmy się również o spływ rzeką Poyuy-Poyuy wśród lasu manorzynowego. Kolejny raz w stylu filipino, czyli 11 osób w 8 osobowej łodzi. Zapomnieliśmy o tym, widząc pierwszego węża skulonego na gałęzi nad naszymi głowami! Widoki i emocje były spore, jednak nieporównywalne z tym co czekało nas nazajutrz – podziemna rzeka Sabang! Jedna z największych atrakcji jakich mamy możliwość doświadczyć na Filipinach. Rzeka jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO oraz zaliczana do 7 współczesnych cudów świata. Zdecydowanie zasłużenie!

W sześcioosbowych łodziach (nie licząc przewodnika i całej masy jego stałych dowcipów) wpłynęliśmy rzeką do jaskini. Trochę brakuje mi słów żeby to opisać. Ok. 45 min. (1,5 km) spędziliśmy w podziemnych komorach, wśród niesamowitych „naciekowych formacji skalnych”[2], setek nietoperzy i ich kup. To było naprawdę coś! Ze względu na panujące ciemności zdjęcia nie tak szałowe, ale nadrabiamy zdjęciem w kapokach i kasakach (no, może Agnieszka już bez kasku).

Następny przystanek: El Nido. Adrian i Krzyżoś na odważniaków wybrali autopstop – o przygody należy pytać już osobiście. Reszta przeżywała dramatyczne chwile grozy w nieludzko klimatyzowanym autokarze (tu chyba reguła, że jeżeli coś jest klimatyzowane to już pełną parą). Droga do El Nido to mógłby być kolejny cud świata: raz jest raz jej nie ma, czasem tylko lewy pas, zaraz tylko prawy,  nagle nie ma nic prócz wołów Carabao i wertepów. Jednak nasz cel dodawał nam wiary w sens tej męczarni i udało się, przeżyliśmy i doświadczyliśmy uroków archipelagu Bacuit. Już na zawsze będę mieć pod powiekami widok tych potężnych skał zanurzonych w bezczelnie błękitnej wodzie… Mistrz! Mistrzem jest też Ada, która arcygodnie zastąpiła przewodników za starami łodzi i zdobyła dożywotnią licencję na pływanie Crabotami.

Przed wyjazdem z El Nido wyskoczyliśmy nad wodospad. Marsz przez las i bystre strumienie był chyba bardziej emocjonujący niż sam wodospad (może to ze względu na niebywałe widoki dnia poprzedniego albo wezbrane wody Antequery, które już na zawsze pozostaną moim numerem jeden).

Wracamy właśnie tym koszmarnie zimnym autokarem z powrotem do Puerto. Do końca urlopu już tylko 4 dni. Plany na ten czas są różne i ciągle niepewne. Jedyne co jest pewne, to kolejne niezwykłe doświadczenia i niezapomniane przygody na naszym filipińskim koncie.

Wszyscy dookoła śpią, a może już zamarzli…

o! już Puerto!  Kita tayo mamayo!

Duczi


[1]Emilia Maliszak, godz. 20.17, klimatyzowany aż strach autokar z El Nido do Puerto.

[2]Emilia Maliszak, godz. 20.32, tenże sam autokar.

 

SAM_0753 SAM_0779 SAM_0326 SAM_0389 SAM_0413 SAM_0469 SAM_0477 SAM_0523 SAM_0527 SAM_0544 SAM_0657 SAM_0669 SAM_0671 SAM_0733

SCOUTS GIRLS!!

MANILO PRZYBYWAMY! Tak, tak nastał ten, o dziwo słoneczny, poranek kiedy to czas pożegnać farmerskie życie i wyruszyć na dalszą „miejską” część projektu. Wyspa Luzon będzie naszym domem na kolejnym etapie projektu. Na razie stawiamy tylko jedną stopę w stolicy, gdyż  jutro zaczynają się nasze wakacje i myślami jesteśmy już w podróży na Palawan, ale jak zawsze najpierw obowiązki.

W czwartek gościliśmy u Naczelniczki Filipińskich Skautek ( Asst. Myra Contessa D. Sarmenta), było to dla nas dużym wyróżnieniem i również zaskoczeniem – nieliczni z nas mieli okazję spotkać  nasze polskie władze naczelne. Wizyta miała charakter zapoznawczy i bardzo oficjalny. Byliśmy pytani o nasze dotychczasowe działania w czasie projektu, a także o ogólne wrażenia z wizyty na Filipinach. Nie zabrakło też wspomnień z naszego pierwszego kontaktu z organizacjami skautowymi na Filipinach, biwaku na Mindoro. W czasie spotkania obie strony zaprezentowały ogólny zarys funkcjonowania swoich organizacji, a także proponowanych metod i działań. Oczywiście istnieje wiele podobieństw, przecież bazujemy na jednych korzeniach i nauce przez działanie. Ale są też pewne różnice w systemie prowadzenia zajęć i samej metodyce.

Skautki Filipińskie pracują w pięciu grupach metodycznych – każda z nich oznaczona jest osobnym, jednolitym dla wszystkich kolorem chust, w przeciwieństwie do harcerzy, gdzie każde środowisko tworzy osobną obrzędowość związaną z przyjętymi barwami. Pierwsza grupa to „Twinkers” przeznaczona dla 4 -6 latków. Kolejno dziewczynki stają się „Stars” aż do 9 roku życia, następnie „Juniors” między 9 a  12 rokiem. Ostatnie grupy to „Seniors” [12-15 lat] oraz „Cadets” aż do 21 roku życia.

Po części oficjalnej i prośbie o wspieranie naszej kandydatury na organizację Jamboree w 2023 roku, przyszedł czas na wymianę podarunków, poczęstunek i nieformalne rozmowy. Naczelniczka była bardzo przyjazna, chętnie nawiązywała z nami rozmowy, pytając zarówno o harcerstwo jak i nasze życie prywatne. Wizyta, zupełnie nieoczekiwanie, zakończyła się zorganizowaniem nam noclegu w naszej pierwszej wakacyjnej miejscowości na Palawanie. Był to bardzo miły gest z jej strony – a nasze miny bezcenne, gdy zobaczyliśmy na lotnisku  w Puerto Princessa kartkę o treści: „EVS – Asia polish scouts”, którą trzymał nasz przyszły kierowca.

J.K.

 DSC_0665 DSC_0591 DSC_0608 DSC_0624 DSC_0626 DSC_0628 DSC_0632 DSC_0646 DSC_0653

Boracay

Trochę atakujemy z nowymi notatkami, ale tak długo się nie odzywaliśmy, że chcemy nadrobić i uspokoić matczyne serca i babcine różańce. Przez pierwsze tygodnie sierpnia pracowaliśmy na farmie ekologicznej na Mindoro. To była prawdziwie ciężka praca (patrz: Farma na Mindoro), więc zasłużyliśmy na odpoczynek. Hasło przewodnie: WAKACJE!

Jeszcze przed wyjazdem z Mindoro wyruszyliśmy w kierunku wyspy Boracay, zaliczanej do grona najpiękniejszych wysp świata. Z ciekawostek wyczytanych z naszego niezbędnika-przewodnika możemy donieść, że z tego miejsca eksportowany jest piasek na inne filipińskie, mniej białe plaże. Głąb wyspy jednogłośnie uznajemy za brudny, nudny i biedny. Jednak jako ciekawi europejczycy ruszyliśmy na podbój: Asia z Basią przemierzyły setki mil w poszukiwaniu wymarzonej kawy, Ada,  Emila i Krzyżosia w moim doborowym towarzystwie wypruwały falki i portfele podczas wycieczki rowerowej na drugi koniec wyspy, a ekipa ‚Tam i z powrotem’ penetrowała teren, by znaleźć plaże bez fal. Bo co jak co, ale fale były!

Karolina

SAM_0225 SAM_0216 SAM_0206 SAM_0146 SAM_0182 SAM_0192 SAM_0138 SAM_0128 DSCN0084 DSCN0025 DSCN0064 DSC08194 DSC08183 DSC08148 DSC08034 SAM_0227 DSC08117

DSCN0024